Marka Okrassy apetyt na życie

Przy tych obrazach chciałoby się wręcz zakrzyknąć: to idzie młodość!!! Pełna wigoru, zdobywcza, zachwycona sobą, może nawet trochę bezceremonialna… Ba, ona nawet nie idzie, ona tańczy, przemieszcza się w jakimś porywającym, modernistycznym korowodzie; momentami pędzi jak szalona; goni wielopasmową autostradą, by za chwilę obserwować świat z wysokości wzbijającego się nad miastem transkontynentalnego samolotu.

W tym świecie nie ma już centrum, nie ma peryferii, zamazują się aksjologiczne rozróżnienia: dobre i złe, szlachetne i trywialne, swojskie i egzotyczne; nawet między brzydotą a pięknem trudno dostrzec wyraziste granice: to, co dalekie – tu staje się bliskim, bliskie – dalekim; sprzeczności zdają się sąsiadować ze sobą na coraz bardziej płaskim, ciekłokrystalicznym ekranie ludzkiej świadomości. Tak dzieją się współczesne bachanalia, co do swej natury i kulturowego znaczenia – jeśli rzecz dobrze zbadać – nie tak znów różne od tych, którymi żył człowiek starożytnych, greckich i rzymskich agonów, kiedy to dionizyjskie użycie i dostatek toczyły ostry bój z apollińską zasadą umiaru i harmonii – bój aż do wzajemnego wyczerpania, do obopólnej śmierci.

Tak też i rozpoznaję przedstawiany na tych płótnach świat: w supernowoczesnym wydaniu dionizyjski orszak, ekstatyczny taniec (to zresztą częsty motyw na płótnach Marka Okrassy) ludzi, bogów i rzeczy, permanentne święto dostatku światła, wyłaniających się z niego kształtów i barw. To ono (światło) zdaje się w tym malarstwie najważniejszym dysponentem estetycznych (i nie tylko!) energii każdego obrazu; spływa z zewsząd (niespecjalnie nawet modelując jego głębię i najczęściej nie zostawiając cienia), zagarnia niemal każdy zakątek płótna, czasami zdaje się wręcz wylewać poza jego ramy. Razem z widzem chce świętować swą wszechobecność, hojność, z trudem powściągane nieokiełznanie i witalistyczny nadmiar. Światło tu mocne, soczyste, tryskające intensywnymi kolorami; powiedziałbym: wręcz ekspansywne, zaborcze, gdyż odrywające kolor od jego lokalnych przyporządkowań, a wraz z kolorem – rzeczy oraz związane z nimi zdarzenia, by… ponieść je w jakieś na poły rzeczywiste, na poły wyimaginowane przestrzenie.

Z tego też powodu na obrazach Okrassy nie ma wyraźnych przedziałów między rozmaitymi sekwencjami zdarzeń, ba, nie ma jasnych rozgraniczeń między poszczególnymi dziełami: jedno zdaje się – czasem przekornie, a czasami serio – nawiązywać do drugiego; jedno z drugim pozostaje w jakimś namiętnym dialogu, jedno powołuje drugie do istnienia; bawi się ustanawianymi między nimi relacjami, przekomarza się, igra. Nic tu raz na zawsze skończone, wszystko w nieustannym ruchu, dynamiczne, stale otwarte na następną i następną przygodę. Mimo dość czytelnej dbałości o malarską suwerenność każdego dzieła, w istocie sporo tutaj prowokujących niedokończeń; kadrowanie – w pewnych aspektach niezwykle staranne – częstokroć obejmuje tylko część rzeczy, czy szerzej – rzeczywistości, np. fragment trapu przy luksusowym wycieczkowym statku, przednią część maski najnowszego modelu mercedesa, wykwintny czerwony pantofel wysiadającej ze srebrzystego samochodu damy – a wszystko to jakby jakiś wyimek z szybkiej filmowej narracji… Rzeczywistość bywa tu łapana błyskawicznie, nagłym gestem, ujmowana w gwałtownie realizowanym skrócie (bo nie ma czasu, bo… „taki nasz czas”), postrzegana: z góry, z boku, z dołu, z żabiej perspektywy, widziana i przetwarzana pod różnymi kątami, sytuowana na rozmaitych planach przestrzennych i czasowych, częstokroć tak zaskakująco, jak się to dzieje na telewizyjnym wideoklipie lub na ogłoszeniowym słupie, gdzie krzykliwy cyrkowy anons koegzystuje z reklamą najnowszego proszku do prania i skserografowanym zdjęciem pieska („Oddam w dobre ręce”).

Tak też i w dziele sopockiego artysty sąsiadują, czasem wzajemnie się wspierając, czasem – w ciekawy spór popadając, rozmaite malarskie konwencje, style i maniery. To malarstwo całym sobą głosi pochwałę wolnego rynku stylistycznych, tematycznych czy ideowych ofert. Okrassa bywa barokowy i klasycystyczny częstokroć, nowoczesny i findesieclowy, używa wysublimowanych środków, wypróbowanych i sprawdzonych przez tradycję, i bez wahania sięga po narzędzia jak najbardziej jemu współczesne: korzysta z aparatu fotograficznego, komputera, z estetyki plakatu, z poetyki ostrych cięć i zestawień awangardowego kina; słowem – nie lęka się eksperymentów. Powiedziałbym nawet, że jest na nie młodzieńczo zachłanny: stale w gorączce twórczych poszukiwań, nieustannie w drodze, na szybkiej autostradzie współczesności.

Nawet natura uczestniczy u niego w tym przyśpieszonym kursie cywilizacyjnych przemian; nieustannie bywa poddawana presji kulturowych konwencji, zamieniana w komercyjną ofertę, przekształcana w handlowe logo, w reklamowy znak: wszak jeśli plaża – to z leżakami, ze stolikiem, na którym szampan i schłodzone melony, ba, dla „forsiastych” może być także wystawiona kanapa, dla znudzonych panów – roznegliżowana dziewczyna do towarzystwa na niej… Wszystko tu można zainscenizować, zmienić w kulturową atrapę, w produkt do łatwego skonsumowania, opakować w wielobarwne papierki. Okrassa ukazuje ten świat w ostrych kolorach i wyrazistych, budowanych mocnymi pociągnięciami pędzla kształtach, często obwodzi je grubą linią, ale nie przyszpila doń ujednoznaczniających określeń, unika nachalnego komentarza. Zdaje się mówić: niechaj się toczy ta moja cywilizacja, skoro tak bardzo zdaje się zadowolona z siebie, skoro sama chce sobie wystarczać. Jemu za cały komentarz wystarcza groteskowy skrót, odrobina ironii, serio przekształcone w żart, w udawanie, w karnawałowy spektakl masek. (Choć – bywa – nachodzi mnie i taka refleksja, czy aby czasami nie jest to bal na Titanicu, kiedy jeszcze zgromadzona na salonach publiczność nie zdaje sobie sprawy z grozy własnego położenia? z tego, co niebawem nadejdzie?). Trochę, a może nawet sporo tu postmodernistycznej dekadencji (ale w jakże młodzieńczym wydaniu!), czasem – odrobina melancholii. W każdym razie najczęściej: high-life, VIP-y, okładkowe panienki – beneficjenci cywilizacyjnego dostatku, domagający się coraz mocniejszych podniet dla swych zblazowanych umysłów.

Muszę przyznać, że trochę zazdroszczę Markowi Okrassie tego namiętnego uścisku ze współczesnością; może niekoniecznie wspomnianego przed chwilą świata (który znam bardziej z przeglądanych u osiedlowej fryzjerki pism „Twój Styl”, „Tina”, czy „Naj” niźli z własnego doświadczenia), ale właśnie: owej młodzieńczej ciekawości wszystkiego, co nowe; tej dynamiki zaangażowania w nowość. Mam nadzieję, że to taka pozytywna, twórcza zazdrość… Powiem też na koniec, że z okna mojego pokoju roztacza się nieco inny niż na jego obrazach widok: dziesięciopiętrowy blok po prawej stronie, po lewej garaże, między nimi na pokrzywionych betonowych płytach samochody rozmaitych marek (nie nadążam już z określaniem, jak które się nazywają), na skrawku asfaltu bawiące się dzieciaki, dalej – kontenery na śmieci, przy nich osiedlowi pijaczkowie „obalający” kolejne dzisiaj piwko; widzę też, jak mój sąsiad pan Zygmunt – emeryt z trudem dźwiga siatkę z zakupami: chleb, kartofle, mleko, „Nasz Dziennik”…

Czasami, przyznaję, trochę mi smutno, że pan Zygmunt już nie trafi do wielkiej, nowoczesnej sztuki.

W nagłówku obraz Marka Okrassy Skała, 2012, olej, akryl na płótnie 180×160 cm.